Gdyby ktoś zdecydował się nakręcić film o spektakularnej ucieczce w czasie stanu wojennego dwóch polskich pilotów do Szwecji, po najważniejszy z eksponatów - legendarną ,,Szwedkę’’ musiałby przyjechać do Perzowa, bo właśnie tutaj - w zbiorach Rafała Luźniaka znajduje się dziś ta maszyna. Historia zatoczyła koło. 4 kwietnia, po 42 latach od tamtej wyprawy, za sterami śmigłowca zasiadł jeden z jej bohaterów – ppor. Zbigniew Wojsa.
4 lata temu na łamach Twojego Pulsu Tygodnia napisaliśmy o tym, jak dwóch polskich lotników z 49 Pułku Śmigłowców Bojowych w Pruszczu Gdańskim w czasie stanu wojennego uzbrojonym śmigłowcem Mi-2 49 w ekstremalnych warunkach uciekło do Szwecji, i że maszyna ta znajduje się obecnie w zbiorach kolekcjonera militariów Rafała Luźniaka w Perzowie.
Pan Rafał pewnego razu, na jednej z aukcji internetowych kupił z Radomia śmigłowiec Mi-2, który - jak się okazało - w latach dziewięćdziesiątych XX wieku stacjonował też ... w Ostrzeszowie. - Wrzuciłem jego zdjęcia do jednego z forów lotniczych, po jakimś czasie zwrócili na niego uwagę pracownicy lotniska w Pruszczu Gdańskim, w którym ten śmigłowiec stacjonował całe swoje ,,służbowe`` życie - wyznał. - Skontaktowali się ze mną i powiedzieli, że jeżeli numery boczne się potwierdzą, to jest to historyczna ,,Szwedka'', którą 8 lutego 1983 roku, w czasie stanu wojennego, lotnicy Zbigniew Wojsa i Henryk Książek uciekli przez morze do Szwecji.
Była to jedna z najbardziej śmiałych i niebezpiecznych ucieczek w powojennej Polsce. Mało kto za morzem był w stanie uwierzyć, że na jednym pracującym silniku turbinowym (drugi uległ awarii) podczas silnego sztormu można było pokonać Bałtyk. Dokonali tego ppor. Zbigniew Wojsa oraz nieżyjący już kpt. Henryk Książek, który historię tę opisał w książce ,,Lot do wolności``.
PISALIŚMY O TYM: http://https://pulstygodnia.pl/.../25367_legendarna-szwedka...
4 kwietnia 2025 roku historia zatoczyła koło. Po 42 latach ppor. Zbigniew Wojska przyjechał do Perzowa i zasiadł za sterami ,,Szwedki’’. Wróciły wspomnienia.
Moje serce jest rozdarte
Rozmowa z ppor. Zbigniewem Wojsą, jednym z dwóch pilotów legendarnego śmigłowca, którym w czasie stanu wojennego w ekstremalnych warunkach uciekli z Polski do Szwecji.
Skąd zrodził się pomysł ucieczki z Polski w stanie wojennym, i to w tak spektakularny sposób?
- Jak wiadomo, sytuacja w Polsce wszystkich przytłaczała. Ucieczkę planowaliśmy z kolegą: ja byłem kawalerem, on miał żonę i dwoje dzieci. Gdy podejmuje się śmiałe decyzje, ten czynnik ma ogromne znaczenie, a wtedy nawet nie można było brać pod uwagę możliwości sprowadzenia rodziny. Tak, moja sytuacja była łatwiejsza, chociaż dokonanie wyboru też nie okazało się proste.
Przygotowywaliście się do tego w tajemnicy. Czy w tamtym czasie mieliście obawy, że ktoś Was może zdradzić?
- Sytuacja była skomplikowana. Pochodzę z rodziny robotniczej, a większość robotników angażowała się w Solidarność, rożnego rodzaju ruchy, więc można było spodziewać się najgorszego. Proszę pamiętać, że służyłem w wojsku, ale to nie zwalniało mnie z wierności wobec rodziny i środowiska. Uważam, że pozostałem uczciwy, choć miałem mętlik w głowie, buntowałem się, próbowałem sobie poukładać sprawy, które mnie niepokoiły. Moje prawdy, moje myśli często były inne niż te, które nam w wojsku wtłaczano. Sytuacja stawała się nie do wytrzymania. Byłem człowiekiem o niezłamanym kręgosłupie, więc bardzo boleśnie odczuwałem dramatyzm swego położenia.
Dopiero teraz, po latach, spoglądam na ten czas spokojnie. Wszystko się zaczęło od luźnych rozmów. Ucieczki z kraju już się zdarzały, słyszało się o nich. Sytuacja była jednak niewygodna, bo nie wolno było opuścić jednostki. Żołnierze trwali w ciągłej gotowości, śmigłowce zostały uzbrojone na ostro.
Bydgoszcz, Gdańsk… Zmieniano nam ciągle przydziały; teraz to już nie pamiętam tego wszystkiego, a nie chcę przekręcać rzeczywistości. Mój brat był zwykłym pracownikiem i też zaczął strajkować w pobliżu Sosnowca. Skóra mi cierpła na myśl, że jakiś dowódca mógł mnie tam wysłać, to było realne… W moim mniemaniu armia powinna bronić obywateli od wroga zewnętrznego, natomiast zostaliśmy wplątani w ten straszny wewnętrzny problem. Stan, w którym się znaleźliśmy, nazywam swego rodzaju schizofrenią. Myślało się co innego, mówiło się co innego, robiło się co innego. (…)
Cały czas był więc w Panu strach: pilnować się z każdym słowem, z każdym gestem, który mógłby Panu zaszkodzić… To było na pewno bardzo trudne.
- Człowiek ma sumienie i rozum. Sumienie jest według mnie tym czymś, co zawsze mówi prawdę. Natomiast rozum kieruje się tym, co korzystne, wygodne, bezpieczne dla człowieka, który kalkuluje, czy wybór mu się jakoś opłaci. Niemniej jednak, gdy oszukam kogoś, np. na jakąś sumę pieniędzy, bo mój rozum wydedukował, że mogę to zrobić, to - załóżmy - zyskam te pieniądze, ale sumienie będzie mi mówiło: „oszukałeś go” i będę musiał żyć z tą świadomością. Sumienia się według mnie nie oszuka, to jest wewnętrzny kompas. W kraju nie dało się już żyć bez psychicznych obciążeń. Myślałem: zrobię to, czego ktoś chce, system chce. Ale to jest etyczne, moralne? Nie wiem, czy można to opisać jako strach: albo o nim zapomniałem, albo go nie czułem; raczej było to duże napięcie psychiczne i - nadzieja. Może się uda? Podjęliśmy zatem decyzję o ucieczce i tak się stało.
Obszar Bałtyku był trafikowany, statki na radarach, ale akurat w tym dniu wielu statków nie było. W książkach różnie o tym piszą; nie wiem, skąd te informacje pochodzą, może Heniek (drugi uciekający pilot) widział, a ja nie. Podobno statek o nazwie „Kędzierzyn” gdzieś płynął i mieliśmy wylądować. Ja tego nie zapamiętałem.
Podjęliście decyzję: uciekamy! To była noc czy dzień?
- Działo się to w środku dnia. Był luty 1983 roku, pogoda okropna, bo też taką chcieliśmy. Mała widoczność, śnieg. No i dosyć ostry wiatr. Niezbyt to przyjemne, gdyby ktoś chciał odbyć lot dla relaksu, ale nam pasowało.
Jednak zła pogoda była dla Was problemem.
- Pilotaż sam w sobie to może nie problem, tylko określenie naszej pozycji. Gdzie jesteśmy teraz? Ile zostało mi jeszcze do przelecenia? Mieliśmy wtedy mapę tylko do połowy Bałtyku, tam nie było Bornholmu. Bierzemy więc kurs i lecimy na oko. Nad morzem nie ma wiosek, wieżyczek, kościołów jako punktów orientacyjnych, więc nie ma odniesienia. Nie było GPS ów, tak że myśmy praktycznie lecieli na tzw. czuja; chwilami nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy.
Wylądowaliśmy na wyspie, gdzie stało dużo domków letniskowych. W zimie akurat nikogo tam nie było. Zrobiliśmy rundę nad tą wyspą, zobaczyliśmy małą plażę. Ustaliliśmy troszeczkę kierunek wiatru i wylądowaliśmy. Zaczął się teraz taki sightseeing, po polsku zwiedzanie. Co tu teraz zrobić? Domków jest pełno, ale wszystkie są puste. Ha, ha - śmialiśmy się do siebie. Nawet budka telefoniczna tam stała, ale nie mieliśmy monet, więc nie mogliśmy nigdzie zadzwonić. W pobliżu mieszkał strażnik. Zobaczył helikopter przez okno i wyszedł do nas. Powiedzieliśmy, że przylecieliśmy z Polski i tak dalej.
Jaka była jego reakcja?
- Nie mam tego przed oczami teraz, ale na pewno się trochę zdziwił, bo tego nie oczekiwał. Zadzwonił na policję. Trzeba było czekać 2,5 godziny. Muszę uczciwie powiedzieć, że Szwed zachował się jak trzeba. Zaprosił na kawę, kanapki, był bardzo gościnny. Później policjanci przypłynęli łódką i zabrali nas na przesłuchanie.
Jak to wyglądało?
- Najpierw dali nas do celi, bo nie wiadomo było, kim jesteśmy. Później na pewno się porozumieli z innymi służbami. Nie pamiętam dokładnie, jak długo tam siedzieliśmy. Na pewno parę dni. To było zależne od urzędu migracyjnego. Powiedzieliśmy, że chcemy mieć azyl. Posprawdzali jakieś tam rzeczy, zakwaterowali nas w hotelu i było czekanie na pozwolenie na pozostanie czy ewentualną deportację. Pytali się nas, gdzie chcemy mieszkać. Heniek wybrał. Jeśli idzie o mnie, to poznałem dziewczynę, Polkę, która już tam mieszkała, więc powiedziałem: „zostaję”. Kobiety mają na nas wpływ, ale się do tego nie przyznają… (śmiech).
Powoli zaczynało się zwykłe życie. Podstawowa sprawa, to nauczyć się języka. To nie jest tak, jak nauczyć się jakiejś receptury i upiec np. chleb. Potrzeba sporo czasu na edukację językową. Oni nazywają ją SFI, czyli szwedzki dla cudzoziemców. Nie wiem czy we wszystkich krajach tak jest. Normalnie wyglądało to w ten sposób, że się chodziło do szkoły. Trzeba było znowu siedzieć w ławce. Na 8 rano jeździłem autobusem do pewnego miasteczka, gdzie się spotykało też Polaków. Stanowiliśmy dość dużą grupę uchodźców. Nie tylko ja i Heniek przyjechaliśmy wtedy do Szwecji. Były Polki, które wyszły za Szwedów i inne osoby. No i tak się zaczęło.
Trudno było nauczyć się języka szwedzkiego?
- Jeśli się nie zna w ogóle języka, to każdy jest trudny (śmiech). Szwedzki na pewno nie jest aż tak skomplikowany, chyba że chodzi o wymowę, bo - jakby to powiedzieć - kiedy się patrzy, jak słowa są napisane, to się dużo rozumie. Znaczy nie wszystko, ale sporo. Kiedy słyszy się mowę, to już nie za bardzo...
Czy teraz myśli Pan o powrocie?
- Opuszczając kraj miałem prawie 27 lat i byłem jakoś ukształtowanym człowiekiem. Ojczyzna jest ojczyzną i zawsze nią będzie. Nie chodzi mi może teraz o powrót, ale o zaangażowanie uczuciowe. Tu wyrosłem, wychowałem się, przejąłem jakieś tradycje, miałem swoje grono znajomych, przyjaciół, rodzinę itd. Od tego nigdy nie ucieknę. Nawet nie chcę uciekać! W Szwecji mam jednak też najbliższą rodzinę, dzieci, już duże. Szwecja się stała moją drugą ojczyzną, choć to słowo wolałbym zarezerwować dla Polski. Wydaje mi się, że to jest raczej naturalne. Mam obciąć sobie korzenie? Szwecja jest blisko, więc nie ma problemu z częstym odwiedzaniem krewnych i znajomych w Polsce. Jednak moje serce jest rozdarte. Dzieciaki się wychowały w Szwecji. Bardzo chcę przekazać im polskość, bo mówią: „Tata, my jesteśmy trochę inni”. Często wydaje mi się, że dzieci patrzą na nas jak na dziwaków (śmiech). Ale kochają też Polskę, często razem odwiedzamy rodzinę i to jest dla mnie ważne.
Wiesław Kaczmarek
Perzów, 4.04.2025 r.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz